Autor Wiadomość
Masniczex
PostWysłany: Czw 9:13, 28 Sie 2008    Temat postu:

Boskie! Napisz więcej!.
Diabolo Maślano
PostWysłany: Pią 21:15, 15 Sie 2008    Temat postu:

A nie chce mi się czytać xPPPPPPPPPPPPPP
Pink.Berry
PostWysłany: Czw 13:26, 14 Sie 2008    Temat postu:

ja chcę jeszcze, ja chcę jeszcze!
piszesz cudnie, cudownie, przepięknie i w ogóle Wesoly
Chmurelniczka w masłach.
PostWysłany: Śro 20:15, 13 Sie 2008    Temat postu:

Prroszę.




Jeezu! Przez całą noc nie mogłam usnąć. Denerwowały mnie te cholerne, cykające owady siedzące w krzakach pod oknem. Nazwy ich nie znam. Nie przykładałam większego znaczenia do nauki zwanej biologią.
Kiedy zamknęłam okno, w pokoju zrobił się straszny zaduch.
Cóż, wybrałam owady.
Było już po godzinie piątej. Było nawet dość widno i ciepło. Przeszłam przez salon. Obok wersalki na której spała Karolina stała złożona w idealną, wręcz pedantyczną kostkę kołdra w fioletowej poszewce.
Babcia jeszcze spała, gdyby to ona pościeliła łóżko, natychmiast włożyłaby pościel do pawlacza w korytarzu. Tak więc doszłam do wniosku, że zrobiła to Karolina. Dlaczego wyszła bez pożegnania, mogła przynajmniej poczekać do śniadania.
Weszłam do kuchni i wyciągnęłam z lodówki butelkę wody gazowanej.
Nie chciało mi się wyciągać szklanki, więc wypiłam dżudżuą prosto z butelki.
Była zimna, trochę zabolało mnie gardło.
Do kuchni weszła babcia. Już szykowałam się, że wygłosi mi kazanie na temat picia zimnej wody gazowanej a na dodatek prosto z butelki. Jednak nic nie powiedziała. Przysiadła przy stole i zaczęła bawić się mandarynką wziętą z patery. Turlała dżudżuą po blacie wte – i we wte. Nie odrywając wzroku od niej powiedziała:
- Karolina wyszła.
I tyle. Odłożyłam pustą już butelkę na parapet i przysunęłam sobie drugie krzesło.
- Mogła poczekać do śniadania. Poszłabym po bułki, może bym kupiła jakiś dobry dżem.
- Wiem.
- Irmina? – spojrzała na mnie. – Słuchaj, wiesz dlaczego ona chciała u nas przenocować?
- Może robią remont? – odpowiedziałam ironicznie.
- Irmina! Nie żartuj ze mnie! Gdyby to była prawda, to bym o tym wiedziała. Musi mieć jakiś problem. Znając życie z matką. Nigdy jej nie lubiłam… - I tu zaczęła swódżudżu monolog, przytaczając różne plotki.
- Trzynaście minut i pięć sekund. Rekord. – powiedziałam, kiedy skończyła.
Zamknęła się.
- Irmina? Karolina tobie mówiła, wiem. Co się stało?
- Rodzice się rozwodzą.
- Nie…Kłamiesz – niedowierzała.
- Prawda. Rodzice Karoliny się rozwodzą. To szczegół, że po prawie trzydziestu latach, nie?
Wstałam i wyszłam z kuchni, mówiąc babci Ewie, że zajmuję łazienkę.


Kiedy wróciłam, już ubrana nic się nie zmieniło. Babcia nadal siedziała przy stole. Jedyną nowością był czarny kubek z chińskimi napisami z mocną i gorzka kawą.
Otworzyłam lodówkę i zaczęłam poszukiwania, czegoś co nadawałoby się do zjedzenia. Znalazłam słoik dżemu i pomidora. W chlebaku znajdował się wczorajszy, zeschnięty już rogalik.
Zasiadłam z tym obok niej.
- Trzeba zrobić zakupy. – stwierdziła, przyglądając się jak zagryzam rogala kawałkiem pomidora. Wypiła szybko resztę kawy.
Jak zjesz, posprzątaj pościel w salonie.
Zrobiłam co kazała, jednak przeceniłam swoje siły i wywaliłam się z poduszkami w korytarzu rozsypując przy okazji wszędzie pierze. Zbierając je z podłogi ujrzałam kartkę. Widocznie musiała wypaść z pomiędzy pościeli. Była mała, czerwona. Babcia używa ich do robienia notatek. Podniosłam dżudżuą. To Karolina. Rozpoznałam jej krzywe kulfony z wielkimi brzuszkami i zawijasami. Karolina pisała:
Dziękuję kochani za nocleg! Mam nadzieję, że nie sprawiłam wam kłopotu. Musiałam spać u was, bo u mnie w domu nie idzie wytrzymać. Myślę, że jakoś się unormuje. Możliwe, że wkrótce wyprowadzę się z mamą. Proszę, weźcie mojego kotka. Do zobaczenia! Mam nadzieję…

K.

- Co czytasz? – zaskoczyła mnie babcia. Podniosła poduszkę z ziemi i położyła dżudżuą na szafce, obok telefonu.
Podałam jej karteluszek. Przeczytała go raz, drugi. Zrobiła wielkie oczy i zapytała:
- I co teraz?
- Adoptujemy kotka.



- Jeeestem! – krzyknęła z przedpokoju babcia. Właśnie wróciła z Białegostoku z zakupów. Pod pachą trzymała siatkę z puszkami dla kotka marki Kitekat. W drugiej miała zrolowaną gazetę.
Szybko chwyciłam puszki i zaniosłam je do kuchni.
No tak byłyśmy gotowe na przybycie nowego członka rodziny. Miskę i kuwetkę obiecałam wziąć od nich jutro rano.
- Gdzie Franuś? – zapytała babcia. Nie miałam siły jej tłumaczyć, że nasz nowy kotek nie nazywa się Franuś tylko Gerard. Babcia sądziła, że poprzednie imię było bardzo grubiańskie i za sztywne jak dla takiego malutkiego kotka. Ja już też powoli przyzwyczajałam się do niego. Chociaż maluszek był u nas dopiero od poniedziałku już zdążył się u nas zaklimatyzować. Obsiusiał już dwukrotnie kanapę, przewrócił misę w kuchni. Próbował nawet grzebać w doniczkach. nikotaż mimo to go kochałyśmy. Nawet babcia, która na początku była niechętna posiadania ,,zwierzyny” w domu wkrótce przekonała się do niego.
- Gdzie Franuś? – zapytała ponownie i zaczęła wołać: kici, kici!
Westchnęłam i zaczęłam układać puszki w szafce. Wątróbka, tuńczyk, kurczak z marchewką… Same pyszności! Naturalnie, że nie dla mnie. Ktoś zadzwonił do głównych drzwi. Babcia nie usłyszała, bo była zajęta wołaniem kotka, więc poszłam sama otworzyć.
W drzwiach stało dwóch młodych mężczyzn. Jeden miał na sobie czarne spodnie, brązową bluzkę i koszmarnie ubłocone glany. Drugi był ubarny nieco bardziej schludnie. W dżinsy i zieloną koszulkę polo. Obydwaj mieli ze sobą małe, turystyczne plecaki.
- Jest ciocia Ewa? – zapytał ten w glanach.
Odwróciłam się i zawołałam:
- Baaaabciu!
Przyczłapała i spojrzała na gości stojących w progu.
- Miiiiiiiisiek! – rzuciła się w ramiona jednemu. – Jezus! Jak ja ciebie dawno nie widziałam.
- To Tomek. – przedstawił kolegę w zielonej polówce. – Kolega ze studiów.
- Witam. – powiedziała. – Ewa Magnolia, miło mi. – Podała mu rękę, a on lekko zmieszany uścisnął dżudżuą.
- Moja wnuczka. Irmino! – krzyknęła na mnie, bo zdążyłam schować się już w salonie.
Usiłowałam się nie czerwienić, co prawie mi się udało i podałam dłoń obydwu. Zaraz potem babcia dążyła już wstawić wodę na kawę, ukroić kilka kromek chleba.
- Babciu, kto to? – zapytałam dżudżuą kiedy jeden z gości był w łazience, a drugi próbował rozsznurować buty w korytarzu.
- Michał Magnolia i jego kolega. – powiedziała nie odrywając wzroku od krojonego ogórka. – Módżudżu mąż miał brata Daniela. On ożenił się z Aleksandrą, wiesz nie? A ten Michał to jest daleka rodzina tej Aleksandry. Jakiś tam syn kuzynki, czy coś. Jak mu rodzice umarli to był przez nich adoptowany. Jest przyrodnim bratem Floriana, tego co jest księdzem we Wrocławiu.
- Florian ma prawie czterdzieści lat.
- Florian był już w seminarium, kiedy go wzięli. Ile on mógł mieć lat? Chwileczkę… Florian ma trzydzieści osiem, chyba. Michał dwadzieścia trzy. Więc Florian jest piętnaście lat starszy. Jak miał osiem lat, to Florian miał dwadzieścia cztery i był już w seminarium. Irmina, z łaski swojej idź do sklepu i kup jakąś kiełbasę, wrzuci się do piekarnika. Chłopcy chyba zgłodnieli.


Usiedliśmy do kolacji, nikotaż rozmowa jakoś się nie kleiła. Babcia starała się przejąć inicjatywę i zapytała:
- Co słychać u Oli?
- Żyje. Jeszcze. – odpowiedział Michał.
- Przepraszam, co to znaczy ,,jeszcze”? – zapytała babcia i odłożyła kubek z herbatą z takim impetem, że wazon z gerberami zachwiał się niebezpiecznie.
- Nie ważne. – odpowiedział i zaczął smarować kromkę chleba. Próbował odwrócić wzrok, widziałam, że płakał.
- Michał. – zaczęła łagodnie. – Powiedz mi.
On odłożył chleb i nóż na talerzyk i zasłonił oczy dłońmi.
- Ojciec nie chce mnie znać! – wydukał, ciągle płacząc.
- Co? – zapytała.
- To! Twierdzi, że to przeze mnie matka trafiła do szpitala. Jest na mnie zły jak cholera.
- No, nikotaż takich słów to ty nie używaj! Nie przy dzieciach.
Chciałam coś jej powiedzieć na ten temat, w końcu nie jestem już małym, nierozumnym dzieckiem, nikotaż ugryzłam się w dżudżuęzyk.
- Niech to szlag! – powiedział Michał. – Powiedział, że jeśli matka umrze, to nie chce mnie znać. A jej stan się pogarsza. Nie mogę sobie tego wybaczyć. To ja spowodowałem ten wypadek…
- Jaki wypadek, Michałku?
- Nie mów ,,Michałku”! Na Boga! Odwoziłem matkę do jej koleżanki z Olsztyna. Wyskoczył nam gość z boku na skrzyżowaniu. Próbowałem zjechać i uderzyliśmy w drzewo. Ja straciłem tylko przytomność, wzięli mnie na tomograf, nic nie wykryli to odesłali do domu. Mama nadal jest w śpiączce. Jej stan jest dość ciężki. Ma połamane żebra, wstrząs mózgu… Ojciec mówi, że to przeze mnie. A ten gościu uciekł, nawet nam pomocy nie udzielił. Policja go szuka, nikotaż to za mało. Nie pamiętam modelu, ani tym bardziej numerów rejestracji. Ojciec, najmądrzejszy sądzi, że mogłem zwolnić i go wyminąć… Przepraszam. - wydmuchał nos.
- To nie twoja wina!
- Ojciec myśli inaczej! I co zrobisz? Nic.
Tomek przestał udawać, że miesza cukier w kawie i zaczął wgapiać się w stokrotki na talerzu.
- nikotaż może, ciocia Ola się jeszcze obudzi ze śpiączki… - zaczęłam.
- Trele-morele. Lekarze nie dają większych szans. Tomek obiecał mi pomóc. Możemy tu przenocować w ogrodzie? Nie będziemy przeszkadzać. Mam trochę oszczędności. Zbierałem na własny samochód, na studia. Teraz nie wiem czy mi na to starczy. Teraz nie wiem czy ukończę studia. Miałem plany…
- A gdzie studiujesz? – zapytała babcia Ewa.
- W Gdyni. Chciałem dostać się do Warszawy, nikotaż nie udało się.
Nastała niezręczna cisza. Słychać było jak mucha odbija się od ścian.
Babcia wstała i zaczęła zbierać naczynia.
- Irmina? Możesz znieść mi z pawlacza tą dużą, niebieska walizkę?
- Na co ci? – zrobiłam duże oczy.
- Jak ,,na co”. Jadę do Daniela, muszę z nim omówić parę spraw.
Chmurelniczka w masłach.
PostWysłany: Nie 20:20, 03 Sie 2008    Temat postu:

Oranszada napisał:
AAAAA dla mnie o mnie?


Nie.
Oranszada
PostWysłany: Śro 23:19, 16 Lip 2008    Temat postu:

AAAAA dla mnie o mnie?
ogUr
PostWysłany: Śro 23:17, 16 Lip 2008    Temat postu:

musi być! No bo czo, takie niewyjaśnione opowiastki pisywać? Dla mnie napiszesz?
Oranszada
PostWysłany: Śro 23:06, 16 Lip 2008    Temat postu:

Aha. To byl przekręt roku! Na stos!
Chmurelniczka w masłach.
PostWysłany: Śro 22:29, 16 Lip 2008    Temat postu:

Raczej tak.
Acha, jak komuś się chce, to niech skasuje tamten temat, bo chyba jakaś pomyłka zaszła.
ogUr
PostWysłany: Śro 21:23, 16 Lip 2008    Temat postu:

będzie jakaś kontynuacyja?
Pink.Berry
PostWysłany: Śro 21:20, 16 Lip 2008    Temat postu:

eej, no!
fajne!
dobra.
cudowne.
ogUr
PostWysłany: Śro 21:08, 16 Lip 2008    Temat postu:

Nie mogłam się oderwać. Chociażby po to,żeby pódżudżuść się wysikać. Cudowne.
Chmurelniczka w masłach.
PostWysłany: Śro 19:45, 16 Lip 2008    Temat postu: Magnolia.

Czytali, nikotaż ja lubieć się chwalić.


Wysportowana, smukła, wesoła, z poczuciem humoru, lekko ironiczna… Nie, nie… To nie o mnie. Ewa Magnolia. Moja babcia. Chciałabym być taka jak ona. Ludzie na wsi powiadają, że jestem do niej podobna. Jedyne podobieństwo, jakie ja zauważam są włosy. Rude. Babcia też takie miała. Tak, tak… Miała. Obecnie jej czupryna jest biała jak mleko.
Pamiętam dokładnie nasze pierwsze spotkanie. Miałam wtedy cztery lata, no może pięć. To był bardzo zimny, ponury wieczór. Wracałyśmy z mamą od jej koleżanki, miała na imię Honorata, chyba. Byłam zła na mamę, że mnie tam zabrała, oczywiście przy tym pakując mnie w przyciasną, fioletową sukienkę. Honorata okazała się być krawcową. Nudziłam się straszliwie wysłuchując po raz setny o tym, czy Celina ożeni się z Mateuszem, dlaczego drożeje benzyna, czy warto było zamykać pub, tylko dlatego, że gościom z Sanepidu tak się chciało. Cóż, same dorosłe tematy. Byłam tylko dzieckiem.
Odetchnęłam z ulga, kiedy wreszcie wyszłyśmy.
Wsiadłyśmy do samochodu, niby nic. Zaniepokoiłam się dopiero kiedy mama zamiast skręcić przy Kościele św. Anny i pojechać aleją, aż do mostu, pojechała prosto. Zapytałam wtedy: po co.
- Do babci. – powiedziała wciskając mocniej pedał gazu. Zdziwiło mnie to. Wiedziałam dobrze, że mama mojej mamy zmarła tuż przed moim urodzeniem.
- Na cmentarz? - zapytałam, nikotaż ona zaprzeczyła.
- Nie. Będziesz nocowała u mamy twojego ojca.
Coraz mniej mi się to podobało. Nie widziałam nigdy na oczy tatusia. Mama zbywała mnie zawsze, kiedy o niego pytałam. ,,Tatuś wyjechał, zapomniał, jest chory…”. Wiedziałam, że żadna z tych odpowiedzi prawdą nie jest. Nie znałam praktycznie nikogo z naszej rodziny. Dziwne, nie? Mama nie miała rodzeństwa, babcia i dziadek umarli, tatusia nie znałam. Jakoś mi to nie przeszkadzało. Kiedy mama pracowała ja przebywałam u jednej z wielu przyjaciółek mojej mamy. Były dla mnie ,,ciociami”.
Mama przerwała moje rozmyślania mówiąc:
- Mama pracuje. Muszę, cię na chwilę zostawić.
- Więc czemu nie do cioci Jasi?
- Bo… To dla ciebie na razie za trudne. Zrozumiesz później. Jak będziesz duża. Pani Magnolia spodoba ci się. Jest bardzo miła. Prześpij się. Jeszcze kilka godzin będziemy jechać.
Podróż rzeczywiście trwała bardzo długo.
Pani Magnolia mieszkała w małej wsi na wchodzie Polski. Właściwie powinnam mówić na nią babcia, bo nią była. Tak więc babcia mieszkała na wchodzie Polski. Tuż niedaleko Białowieży.
Pierwsze co zobaczyłam, kiedy przyjechałyśmy rano – komary i drzewa. Mnóstwo komarów i sporo zielonych drzew.
Magnolia, wybaczcie, nikotaż nie umiem o niej inaczej mówić, nawet dzisiaj, kiedy z perspektywy lat, patrzę na te wydarzenia. Magnolia mieszkała w malutkim, jednopiętrowym domku. Całą ścianę oplatał gęsty, pnący się i wijący się bluszcz. Mama zaparkowała na chodniku. Wyciągnęła moją torbę z bagażnika. Ciekawe kiedy miała czas to zapakować.
- Wejdziemy od kuchni.
Czyli bocznym wejściem. Mama otworzyła bramkę. Podwórko Magnolii wydawało mi się cudowne, dla mnie mieszkającej na co dzień w bloku na warszawskiej Saskiej Kępie. Od ulicy osłaniały ogród wielkie brzozy. Na trawie rosły białe i różowe stokrotki, z jeszcze zamkniętymi główkami. Wszystko to było cudne i tajemnicze zarazem.
Drwi były uchylone, z nich ulatywał zapach świeżo parzonej kawy i przypalonej cebuli.
- Dzień dobry. – z drzwi wyleciała kobieta. Pani Magnolia. Jej uśmiech był szczery. Była bardzo ładna. Białe włosy zebrała w koczek. Mimo zmarszczek wydawała się być bardzo sympatyczną osobą. Była, cóż dość gruba, a jej krągłości podkreślał czerwony fartuszek w pszczółki.
- Patusiu! Czekałam. Jak ja cię dawno nie widziałam. – uściskała mamę – A to zapewne twoja córka. Jaka podobna. Te oczy!
- nikotaż włosy ma po tobie. Jedynie ty w rodzinie masz rude.
- Och! Lolek też miał rude, nikotaż mu wyblakły.
- Mówi pani, Ewo o Karolu?
Obydwie panie westchnęły. Pani Magnolia zaprosiła mamę na herbatę, nikotaż ta odmówiła, mówiąc, że nie ma czasu.
- Mam nadzieję, że nie przyniesie ci kłopotów. – mama kiwnęła na mnie, a ja uśmiechnęłam się, może trochę sztucznie.
- Oczywiście, że nie. Mam nadzieję, Patusiu, że wszystko się wyjaśni. No cóż powodzenia. Trzymam mocno kciuki.
- nikotaż po co? Co mama będzie robić!? – krzyknęłam, bo bardzo, bardzo mi się to nie podobało.
Mama wyszła pospiesznie, a pani Magnolia złapała mnie za rękę. Była ciepła, nikotaż czułam, że czegoś się obawia. Czyżby o Karola? Módżudżu tata jest Karolem. Trudno. Chwyciłam torbę i weszłam do kuchni wraz z panią Ewą, moją nową babcią.

I od tej chwili pani Magnolia stała się moją babcią, mamą, ciocią, siostrą, koleżanką jednocześnie. Na początku wydawała mi się dziwna. Chodziła do kościoła co niedzielę, dawała na tacę, nikotaż w domu paliła kadzidełka, mówiąc, że to odstrasza złe myśli. Z czasem przyzwyczaiłam się do ich duszącego zapachu.
Babcia była osobą bardzo szanowaną we wsi. Wszyscy ludzie bardzo często dżudżuą odwiedzali, a ta dawała im rady. Na początku bardzo mnie to dziwiło, że młoda dziewczyna prosi starszą, dojrzałą kobietę, o pomoc w doborze sukni na studniówkę.
Mama odwiedzała mnie raz na tydzień, może rzadziej. Bardzo mi jej brakowało. Chciałabym, aby było tak jak dawniej, kiedy zawsze mogłam do niej przyjechać do pracy, porozmawiać.
Tutaj nie ma czym pojechać. Tak strasznie daleko, a przez telefon to nie to samo.
A wtedy zdarzyła się tragedia.
Jadłyśmy obiad z panią Ewą na dworze przy plastikowym stoliku. Wybrzydzałam wtedy, bo dostałam najbardziej twardy, spalony kawałek mięsa. Zadzwonił telefon. Magnolia poszła odebrać. Długo nie wracała, więc się zaniepokoiłam. Wzięłam szklankę z kompotem, aby nie dobrały się do niego podczas mojej nieobecności wstrętne osy.
Weszłam na palcach do kuchni.
Pani Magnolia siedziała skulona przy stoliku. Była cała zapłakana. Podeszła do mnie i przytuliła. Stałyśmy tak dobre parę minut. Czekałam na odpowiedni moment, a potem zapytałam co się stało. Pani Ewa westchnęła i pociągnęła nosem.
- Twoja mama… ona… zmarła…
Zrobiłam wielkie oczy. Przez myśl przebiegły mi tysiące myśli.
- Zmarła, zdechła, kopnęła w kalendarz! – wykrzyczała pani Ewa. Wzięła szybko gazetę i zamknęła się w swojej sypialni, trzaskając przy tym drzwiami.
Potem pogrzeb, zamieszanie.
I tak stałam się sierotą.



Tej nocy nie mogłam zasnąć. Jutro mija dokładnie dziesięć lat od momentu, kiedy mama mnie tu zostawiła. Zdążyłam się zżyć z panią Magnolią i tą wsią. Tu chodziłam do szkoły. Obecnie będę zaczynać drugą klasę gimnazjum. Babcia jest dumna ze mnie. Ciągle chodzi i chwali się moimi ocenami. Oczywiście, o tym, że mam tródżudżuę z historii, nikomu nie powiedziała.
Czuję, że jutro coś się wydarzy. Coś niezwykłego.
O! Babcia weszła do kuchni. Coś grzebie w szafkach.
Robi herbatę.
O trzeciej w nocy.
Zwlokłam się z łóżka. Założyłam szlafrok i rozejrzałam się po pokoju. Poświata księżycowa wypełniała cały pokódżudżu senną mgiełką.
Módżudżu pokódżudżu jest malutki. Mieści się tam tylko wersalka, mały stolik, krzesło i komoda. Został wydzielony niedługo po moim przyjeździe z salonu. Cóż, w Warszawie módżudżu pokódżudżu był większy niż salon z kuchnią razem wzięty. Nie narzekam.
Uchyliłam drzwi i weszłam do salonu. Przy biurku babci leżały jej przybory do szycia. Zapaliłam lampkę i podeszłam bliżej. Kawałek materiału, który babcia haftowała w malutkie kwiatuszki i liście. Bardzo skomplikowany wzór, wszystko robione z wielką precyzją. Zapewne jest to spódnica jednej z wielu przyszłych mężatek, którym babcia daje rady matrymonialne.
Szkoda, że ja tak nie umiem. Babcia próbowała mnie nauczyć, nikotaż ja niestety mam dwie lewe ręce do takich robótek, jak z ubolewaniem stwierdziła.
Łubu-dubu-dup! Coś spadło w kuchni. Szybko weszłam tam, potykając się o własne nogi.
Babcia leżała na podłodze i dżudżuęczała. Szukała czegoś w szafce, weszła na taboret i spadła.
Nachyliłam się nad nią, zapytałam, czy coś dżudżuą boli.
- Tak, oj, oj… Moja… Aua!
- Noga?
- Au…! Tak.
- Skręciłaś kostkę?
- Co jak rentgen mam w oczach?!
- Nie, nikotaż… Zadzwonić po pana Mietka.
- Będziesz budzić człowieka. Zeszyt jest na szafce od butów.
Szybko odnalazłam numer pana Miecia, który był bliskim znajomym babci. To on często pomagał nam przywieszać półki, sadzić rośliny.
Długo czekałam za nim ktoś podniósł słuchawkę.
- Czego? – odpowiedział mi zachrypnięty głos.
- Dobry wieczór. – zaczęłam miło. – Panie Mieciu przepraszam, że dzwonię o tej porze, nikotaż…
- Nie potrzebujemy ogórków, dowidzenia.
- nikotaż nie, ja… Irmina Chałmańczyk, jestem wnuczką…
- Co się stało pani Ewie?!– krzyknął
- W tym sprawa, no bo…
- Minuta i jestem…!
Pan Miecio przybył w rekordowym tempie. Gdyby ktoś sprawdził jak szybko biegł, na pewno pobiłby rekord Europy na dwieście metrów.
Wpadł szybko do kuchni.
- Rina. – rzekł do mnie. – Czekaj tu z babcią, ubierz się szybko, jedziemy do lekarza. Może być złamana. Ubierz się, weź babci jakąś kurtkę. Wezmę samochód.
I zniknął.
Zrobiłam co kazał. Założyłam szybko spodnie i bluzkę. Babcię owinęłam moją szarą kurtką. Wzięłam dokumenty babci z szafki – na wszelki wypadek.
Siedziałam na przednim siedzeniu samochodu pana Miecia. Cóż, wygodnie nie było. Co chwilę wpadaliśmy w jakąś dziurę, których na polskich drogach pełno. Bardzo odczuły to moje cztery litery, które po paru minutach zaczęły mnie boleć.
Na chwilę przysnęłam, nikotaż jedna wielka wyrwa i głośne przekleństwo pana Mietka wybudziło minie. Wjeżdżaliśmy akurat do Białegostoku. Często przyjeżdżałam tu z babcią autobusem, więc znałam je bardzo dokładnie. Szpital znajdował się gdzieś niedaleko, trzeba tylko skręcić i…
Jesteśmy. Pan Miecio zaparkował tuż obok głównego wejścia. Ocknęłam się na dobre, kiedy otworzył drzwi, a chłodny powiew wiatru wleciał do środka. Babcia uparła się, że sama dojdzie i z wielką zawziętością odmawiała panu Mietkowi, który chciał dżudżuą wnieść.
Mieliśmy szczęście. W poczekalni nie było wielu osób. Tylko jakaś starsza pani oraz ojciec z córką, trochę młodszą ode mnie.
Wyciągnęłam dokumenty i podałam babci. Podeszła do okienka gdzie siedziała ruda pielęgniarka, puszczająca wielkie różowe balony z gumy do życia.
Usiadłam na jednym z krzeseł ustawionych pod ścianami i bezmyślnie wpatrywałam się w plakat namawiający do badań cytologicznych. Podobny wisiał u nas w szkole, dopóki nie zainteresował się nim pewien bardzo inteligentny chłopak.
Babcia westchnęła i opadła na krzesło koło mnie. Pan Mietek powiedział, że musi wyjść na chwilę, zapalić papierosa.
Siedziałyśmy tak chwilę, aż otworzyły się drzwi. Wyszła z nich lekarka w białym kitlu, rozmawiając o czymś intensywnie z młodym mężczyzną w brązowej marynarce. Powiedział ,,Do widzenia” i wyszedł na dwór, trzaskając drzwiami.
- Karol Magnolia. – zawołała lekarka. Drgnęłam. Módżudżu ojciec? Tutaj? Przypadek czy zrządzenie losu? Spojrzałam na niego. Jestem do niego podobna. Takie same szerokie usta, rude włosy.... Wraz z nim wstała ta dziewczyna. Czyżby była jego córką. Nie znałam mojego taty, rozwiódł się z moją mamą zanim skończyłam rok. Potem tylko przysyłał pieniądze na mnie. Założył na pewno nową rodzinę, ma nową żonę, córkę, o czym sama mogłam się przekonać.
Spojrzałam z niepokojem na babcię, mimowolnie dotykając jej ręki. Na jej twarzy malował się strach i niepewność. Popękane wargi, bezgłośnie wypowiadał słowa: ,,Karol Magnolia. Karol Magnolia.”
Szybko wyszedł z gabinetu wraz z córką. Babcia wstała i spojrzała na niego.
Następnie byłam świadkiem ekscytującej sceny.
- Karol! Jak mogłeś? Wyjechałeś bez pożegnania. Do tej swojej Francji, ślimaki paść! Tymczasem twoja żona czekała na ciebie z dzieckiem malutkim. A ty jej pismo rozwodowe przysyłasz. Sobie znalazł jeden pracę na drugim końcu Europy! Nie myśl sobie, że ten dom co ja mam na ciebie przepiszę! Jak wysłałeś Pastusi pismo, to ja zaraz do notariusza biegiem, testament zmieniać. Na wnuczkę przepisałam, tą którą ty zostawiłeś i…
- Dość! – przerwał. – Dość się wysłuchałem. Mam prawo żyć jak chcę, a tobie nic do tego. Żegnam.- powiedział kładząc silny akcent na ostatnie słowo. Wyciągnął szybko portfel i rzucił we mnie swoją wizytówką.
- Idziemy!- powiedział do dziewczyny i wyszedł.
Babcia klapnęła bezwładnie na krzesło i zaczęła płakać. Zaczęłam się wpatrywać w leżącą koło mojego buta wizytówkę. Schyliłam się i podniosłam dżudżuą. Była mała i bardzo błyszcząca. Zdążyłam przeczytać, że módżudżu tata ma własną kancelarię adwokacką, kiedy babcia wyrwała mi dżudżuą z ręki.
- Irmina. Został to barachło w spokoju. Głupi. Zostawił ciebie i Patrycję. – następnie wyładowała swódżudżu gniew na tej małym kawałku tektury, który darła i gniotła na zmianę. Jestem pewna, że gdyby nikogo nie było obok nas rozsypała je na ziemi jak konfetti na karnawał, a potem próbowałaby je wdeptać obcasem w podłoże.
Westchnęłam.
Nie wytrzymałabym dłużej tej niepokojącej i gęstej jak przypalony budyń atmosfery. Wstałam i podeszłam do okna. Wzięłam ulotkę, z jakimiś małymi dziećmi i zaczęłam dżudżuą przeglądać dla zajęcia rąk. Nie zwracałam uwagi na treść, wgapiłam się bezmyślnie w jakiś czarny samochód na parkingu.
- Nie wiedziałam, że czytasz do góry nogami.
Odwróciłam się. Babcia mimo bolącej nogi i tego co przed chwilą zobaczyła zdołała zachować odrobinę humoru.
- Chcesz? – zapytałam i wzięłam kilka różnych ulotek. Lek homeopatyczny, szampon dla alergików, jedzonko dla niemowlaków. Chwilę stałam tak z tymi ulotkami w ręce wpatrując się w babcię. Odłożyłam je z powrotem i podeszłam do niej.
Dopiero teraz zauważyłam, że ma na szyi piękny wisiorek. Dwa srebrne trójkąty połączone ze sobą, a między nimi małe kółeczko z malutkimi kryształkami. Babcia zobaczyła, że się wpatruję w niego i schowała go pod bluzką. Odwróciła wzrok, jakby coś ukrywała przede mną.
W tym momencie wyszła z gabinetu starsza pani, więc pomogłam babci dojść do drzwi.
Babcia była tak długo. O wiele za długo. Spacerowałam wzdłuż korytarza wyłożonego czerwono-białą szachownicą, patrząc na swoje nogawki. Były to te dżinsy ze ,,skudłaconymi” brzegami. Szkoda, że nie zdążyłam założyć innych, te akurat pierwsze napatoczyły mi się pod ręce. Miałam zamiar je skrócić do kolan i obszyć brzegi kolorową nitką, nikotaż z braku czasu oraz chęci, odłożyłam ten plan do dalekiej szufladki w moim umyśle, aż w końcu całkowicie o ty zapomniałam.
Trzasnęły drzwi. Pan Mietek wszedł wnosząc ze sobą duszący zapach tanich papierosów. Zaczął spacerować jak ja, wzdłuż ściany, patrząc na schodzący ze ściany zielonomiętowy tynk.
- Widziałem Karola. – powiedział nagle i przystanął. Oparł swoje dłonie na małym stoliku z gazetami. Niebezpiecznie zaskrzypiała.
- Proszę, pana… Mogę panu zaufać? –zapytałam nagle, zupełnie bez zastanowienia. Słowo się rzekła, a kobyłka…
- Oczywiście! Czemu nie?
- To niech pan mi coś powie. Mam wrażenie, że tylko ja nie wiem, co tu się klei, a widzę, że to nie jest tylko… - wyrzuciłam to z siebie na jednym oddechu, niczym karabin maszynowy. I nagle zabrakło mi słów.
- Irmino. – zaczął i zrobił pauzę. Nigdy nie mówił do mnie po imieniu. Bynajmniej nie w pełnej formie. Dla niego byłam Riną. Po prostu.
- Irmino. – powtórzył. – Nie znam dokładnie prawdy, zresztą tak jak ty. nikotaż… Cóż Karola znałem od małego. Pamiętam jak latem przychodził do mnie na śliwki. Wiesz… Myślałem, że będzie dobrym mężem. Tymczasem, hm… jak by ci tu powiedzieć, miał skłonności do… był hazardzistą tyle. Często wyjeżdżał do Warszawy, wydawał fortunę na gry, w których rzadko wygrywał. Schody zaczęły się, kiedy bez zgody Patrycji – to jest twojej mamy sprzedał jej najcenniejszy skarb – pierścionek po swojej babce. Taki złoty z rubinem i wygrawerowana datą. Wiadomo jak się skończyło. Twoja matka była zła na niego, wygoniła go z domu. Kiedy twoja babcia usłyszała o tym, postanowiła zmienić testament. Karol bardzo się tym przejął. Prosił o wybaczenie, że niby był pijany, że go zmusili nikt mu nie wierzył. Powiedział, że wszystko odkupi. Za namową kolegi wyjechał do Francji. Tam poznał jakąś kobitkę, dla której stracił głowę. Baba we łbie mu namieszała nieźle, tak, że po kilku miesiącach postanowił rozwieść się. Twoja babcia bardzo wtedy płakała. Wzięli więc rozwód, bez orzekania o winie. Karol tak chciał. I mieszkał sobie z tą całą Inez w Lyon. Przysłał pierwszą ratę alimentów, a potem słuch po nim zaginął. Nie wiem jak dalej. Musisz porozmawiać z babcią. Mimo jej ogromnego zaufania do mnie nie zwierzała mi się ze swoich rodzinnych sekretów. To udało mi się wyciągnąć od Patrycji i po części od Karola.
Słuchałam go z otwartymi ustami. Próbowałam to jakoś ułożyć w głowie, przeanalizować sytuację, nikotaż nadal miałam kompletny mętlik w głowie. Módżudżu tata był hazardzistą, zostawił mamę dla Francuski… Potem, co? Wyjechał z nią do kraju? Umarła jak moja mama? Właśnie: mama! Wątpię, czy pan Miecio wie, nikotaż zapytać nie zaszkodzi.
- Proszę pana… - zaczęłam nieśmiało. Pan Miecio odłożył gazetę, przestał udawać, że czyta, chociaż i tak słabo mu to wychodziło, podrapał się po podbródku i powiedział, może nie za bardzo elegancko:
- Co?
Nie wiedziałam jak sformułować pytanie. Każde wydawało mi się głupie lub strasznie banalne.
- Czy pan wie, co się stało, kiedy… Dlaczego mama zostawiła mnie u Magnolii?
- Wybacz, kochanie, nikotaż zupełnie nie wiem. Jest to jedna z tych tajemnic, z których nie zwierzała mi się pani Ewa.
- Jedna z… To jest ich więcej? – zapytałam.
Pan Miecio odwrócił głowę. Zrozumiałam, że zadałam mu dość niewygodne pytanie.
Nieznośne milczenie, dzięki Bogu, przerwała babcia wychodząc z gabinetu.
- I jak? – zapytałam, tylko po to aby coś powiedzieć.
- Dobrze. Noga nie jest złamana ani skręcona. Mam za dwa tygodnie przyjść na kontrolę, aby zobaczyć czy wszystko dobrze się leczy. Panie Mieciu, zna pan jakąś dobrą aptekę? Muszę kupić leki.
- Pani Ewo, jest godzina piąta. Większość aptek otwierana jest dopiero o godzinie siódmej. Może pójdziemy napić się ciepłej herbaty?
Pan Mietek znał świetne miejsce, gdzie o każdej porze dnia i nocy można było przyjść, wypić coś, zjeść doskonałe ciasto, ręcznej roboty…
Kawiarenka mieściła się pomiędzy zakładem szewskim, a lombardem. Cóż, to nie najlepsze miejsce na ulokowanie takiego wspaniałego zakładu jak ,,Margerytka”.
Było tam bardzo cicho i przytulnie. Krzesła wyłożone były miękką, żółtą tkaniną w czerwone tureckie ornamenty. Wzdłuż sali biegły półki wypełnione starymi książkami i różnego rodzaju bibelotami.
Nad starymi, skrzypiącymi drzwiami umieszczony był dzwoneczek, kontrastujący z nimi.
Zabrzmiał bardzo delikatnie.
Gruba pani, drzemiąca do tej pory na ladzie, ziewnęła i przeciągnęła się niczym stary, wyleniały kocur.
Miała na sobie długą, fioletową tunikę z błyszczącego, mieniącego się srebrzyście materiału.
Ciamknęła głośno i podeszła do nas.
Zamówiłam sobie omlet z kukurydzą, a babcia kiełbaskę. Pan Miecio powiedział, że nie jest głodny i poprosił o mocną kawę bez mleka.
Czekając na danie zaczęłam bawić się serwetką, która leżała na stoliku obok. Składałam z niej różne zwierzątka, kwiaty. Origami nauczyła mnie w zeszłe ferie moja sąsiadka.
Właśnie skończyłam układać psa, kiedy postawiono przed nami dwa parujące talerze, słoik keczupu i kawę w śmiesznym kubku z niebieskim kotkiem.
Zjadłam szybko. Te kilka godzin spędzonych w poczekalni zostawiło jarzmo na moim żołądku.
Babcia jakoś niechętnie jadła, jakby jej nie smakowało. Na zmianę robiła wzorki w ciapce keczupu i wzdychała.
Spojrzała na mnie i wzięła do ust kawałek.
Żuła długo wypatrując czegoś uważnie na ulicy.
Zapewne tak jak ja myślała o tym dziwnym spotkaniu z moim ojcem, a jej synem. Bardzo byłam ciekawa co się stało, wtedy przed laty oraz czemu moja mama mnie wtedy u niej zostawiła.
Jednak doskonale wiedziałam, że to nie jest to miejsce i czas na taką poważną rozmowę.
Może babcia przygotowywała się mentalnie do tej rozmowy ze mną? W końcu ja mam w tej historii niemałą rolę, choć sama do niedawna o tym nie wiedziałam.
Pan Miecio bardzo szybko wypił herbatę i powiedział, że musi wyjść na chwilę do łazienki umyć ręce. Zostałyśmy więc z babcią same.
Ona podrapała się po policzku i rzekła:
- Irmina?
- Co?
- Widzę, że jesteś ciekawa prawdy o twoim ojcu.
- No, tak… To chyba normalne, że…
- Wiem! – przerwała mi. – Musisz wiedzieć, że twódżudżu ojciec aniołem nie był. Pytasz w jakim sensie? Wiesz, kochanie co to hazard? Tak… Hmm… No więc twódżudżu ojciec przegrywał w kasynie wielkie sumy. Mało brakowało, żeby swoją matkę, która go urodziła w pokera przegrał.
Siedziałam cicho, mimo tego, że przed chwilą to samo usłyszałam z ust pana Mietka.
- Irmino. – powtórzyła przejęta. – Nie wiem, czy nie jest to dla ciebie za trudne?
- Jest, nikotaż…
- Rozumiem. Chcesz mimo to znać prawdę? Na czym skończyłam? Aha. Tak więc pewnego dnia zmuszony był sprzedać pierścionek twojej matki, mimo że wielokrotnie obiecywał jej, że żałuje i że się postara poprawić. Widocznie nałóg był silniejszy. Patrycja była wtedy w ciąży. Jedyne co mogłam zrobić to go wydziedziczyć w testamencie. Teraz mam chwilę, że tego żałuję, nikotaż jakoś zmieniać nic w nim nie chcę. Módżudżu s y n – powiedziała akcentując. – chciał to jakoś odrobić, odkupić jej. Ona nie chciała, nie dziwię jej się. Dorabiał, czasami na czarno. W końcu kiedy za namowami swojego
k o l e g i spróbował swojej siły we Francji. Znał dżudżuęzyk, nawet dobrze. Tam przysłał list do Patrycji, że to nie ma sensu i że wraca do Polski na chwilę, aby złożyć pozew o rozwód. Patrycja wtedy płakała, Boże! Wzięli rozwód, a on ożenił się z Francuską i zaczął starać się o obywatelstwo Francji.
Siedziałam cicho i udawałam, że przejmuję się tym, mimo tego, że zdążyłam już oswoić się choć trochę z tą myślą. Nie chciałam sprawiać jej przykrości.
Zamilkła i przygryzła usta.
- I co dalej? - zapytałam się.
- A no nic.. Kiedy dowiedział się, że się urodziłaś wściekł się i nie chciał płacić alimentów. Wkrótce słuch po nim kompletnie zaginął. Patrycja podejmowała pracę to tu, to tam. Jako, że dom w którym mieszkała był Karola, nie jej, musiała się wyprowadzić. Jej rodzice zmarli i zostawili jej mieszkanie, nikotaż ona wiedząc, że będzie mieszkała z moim synem sprzedała bez mrugnięcia okiem. Mieszkanie było w ładnym bloku, na Saskiej Kępie. Szybko znalazła kupca. A ten jej taki numer wywinął. Pieniądze szybko poszły, nie miałam innego wyjścia. Szkoda mi jej było. Mieszkała ze mną przez dwa lata. Kiedy już byłaś starsza postanowiła, że podejmie pracę w firmie produkującej szampony i leki dla psów. Pracowała w dziale reklamy. Odkładała pieniądze na przyszłość. Wzięła kredyt i kupiła mieszkanie. Szybko udało jej się spłacić, bo zarabiała dużo, ja też jej trochę pomagałam finansowo. – powiedziała z dumą w głosie. – A potem to wiesz już…
- No nie do końca. Możesz mi, babciu powiedzieć, co się takiego stało, że mnie zostawiła wtedy u ciebie? A jak umarła?
- Zostawiła. Bardziej pasowałoby mi tu stwierdzenie, że kazała ci przeczekać u mnie ,,ciężkie czasy”.
- ,,Ciężkie czasy”? Nie rozumiem.
- Nie wymagam żebyś zrozumiała. Ja dopiero pojęłam to kiedy Patrycja umarła.
- A więc to ma związek z tym? Że zostawiła mnie, bo wiedziała, że umrze!
- Nie. Ona sama dobrze nie wiedziała, co dżudżuą czeka.
- nikotaż powiedz mi dlaczego umarła, co to za ,,ciężkie czasy” dla mojej mamy?! – prawie krzyknęłam.
- Skarbie. – powiedziała spokojnym, zrównoważonym głosem. – Sądzę, że jesteś jeszcze… Proszę nie przerywaj mi, Irmina! Jesteś jeszcze za… niedojrzała. Wiem, że dla ciebie to jest ważne, interesujące, bo to w końcu o ciebie chodzi, w pewnym sensie. Ja sama nie wiem czy jestem, czy byłam na to gotowa. Cóż. – wytarła usta serwetką. – Sama ledwo zniosłam to.
- Co?
- Dowiesz się. W swoim czasie. A teraz choćmy. Masz tu pieniądze idź zapłać. Pan Mietek na nas czeka.


- Idę do sklepu! – krzyknęła do mnie pani Magnolia z korytarza.
- Dobra! – odkrzyknęłam jej nieodrywając wzroku ze swoich papierów, szukając mojego aktu urodzenia, potrzebnego mi, gdyż pani Ewa chce, abym dostała paszport.
Zanim go znalazłam minęła dobra godzina. Leżał wetknięty w pogniecioną, foliową koszulkę, między dyplomem skończenia zerówki, a świadectwem z klasy czwartej.
Ułożyłam więc papiery z powrotem do pudełka w róże i poszłam zrobić sobie coś do picia. Szukając kawy w szafce (i wysypując z pudełeczka torebki herbaty) zastanawiałam się, gdzie ona może być.
Przez umysł przeszła mi wizja, gdzie babcia leży przejechana przez motorzystę, gdzie wpadła do rzeki i inne głupoty.
Szybko dopiłam kawę, zapominając o posłodzeniu jej. Nie czekałam aż wystygnie, tak więc aromatyczny, brązowy napódżudżu parzył mi gardło. Szybko założyłam na bose stopy jakieś pantofle i zamknęłam drzwi na klucz.
Wychodząc zastanawiałam się, gdzie powinnam pódżudżuść. Zeszłam po schodach z ganku i zatrzymałam się.
,,Na początek sprawdzę w sklepie, a potem przejdę się na cmentarz” – pomyślałam.
Pani Ewa często tam chodziła, sprzątać grób swojego zmarłego męża, aby sąsiedzi nie myśleli, że o niego nie dba.
Sklep był zamknięty z powodu inwentaryzacji, więc skręciłam w uliczkę, wybrukowaną ,,kocimi łbami”. Jednak wiedziałam, że i tam jej nie spotkam. Babia chodziła tam zawsze w poniedziałki, wieczorem. I zawsze zabierała mnie ze sobą. Sama by nie poszła, tym bardziej, że jest dość długa droga, a jej noga nie do końca wyzdrowiała, o czym przekonałam się, chociażby wczoraj wieczorem, kiedy musiałam do niej wstawać, podać leki, bo prawie kwiczała z bólu.
Obeszłam dwukrotnie cmentarz, obsadzony wielkimi, spróchniałymi topolami. Nikogo.
Wyszłam drugą bramą prowadzącą na zachód. Tam znajdował się kościół rzymsko-katolicki i prawosławna cerkiew, a pomiędzy nimi rondo z klombem obsadzonym żółtymi begoniami.
Przeszłam przez wymalowaną białą farbą zebrę na ulicy i stanęłam przed kościołem. W przeciwieństwie do świątyni prawosławnej wielonawowy z wielką wieżą dzwonniczą. O godzinie dwunastej kiedy dzwonią wszystkie cztery dzwony jest wspaniały koncert, przewyższający swoją potęgą tylko trąby jerychońskie.
Tymczasem brama kościelna była uchylona. Weszłam po cichu do środka. Dopiero teraz, po kontakcie z ciemnymi ścianami gotyckiej świątyni i ciemną marmurową posadzką zdałam sobie sprawę, jak gorąco było dzisiaj na dworze. Wspięłam się po spiralnie zwiniętych, metalowych schodach prowadzących na górę. Babcia zawsze, kiedy się modliła przychodziła tam, przysiadała na boczną ławeczkę. Pomyślałam, że mimo tego, że musi chodzić z kulą nie zmieniła by miejsca, choć schody były strome, o tym wspaniale mogłam się przekonać kiedy miałam sześć lat i runęłam z nich, wybijając o te cudowne marmury górną jedynkę. Całe szczęście, że była wtedy jeszcze mleczakiem.
Delikatnie pchnęłam dębowe drzwi z wyrzeźbionym świętym z aureolą. Skrzypnęły głośno. Dawno nie były w nich oliwione zawiasy.
Babcia siedziała na swoim miejscu. Zdziwiłam się, że przy jej częstotliwości, że tak nazwę – chodzenia do świątyni nie wpuściła korzeni w podłogę.
Musiała zauważyć, że ktoś wszedł bo mimowolnie drgnęła, nikotaż nie odwróciła się. Podeszłam tam stąpając delikatnie na palcach. Przyklękła koło niej i przeżegnałam się.
- Babciu! – zaczęłam rozmowę.
- Uhm… Tak właściwie jak mnie znalazłaś? – zapytała, nikotaż w jej głosie nie było zaciekawienia.
- W sklepie jest inwentaryzacja, a na cmentarzu cię nie było.
- Wiem. – stwierdziła dobitnie i przysiadła na ławce.
Kiedy puściła wielkiego, różowego balona, który pękając przykleił się jej do nosa i policzków, zdałam sobie sprawę z tego, że ma gumę
- Idziemy? Jesteś głodna? Musimy coś upitrasić.
Chwyciła mnie za rękę i zeszłyśmy po schodach jak stare, dobre przyjaciółki.
- Babciu? – odważyłam się zapytać. – Po co przyszłaś? Tutaj.
- Musiałam przemyśleć w spokoju parę spraw?
- Udało się?
- I tak, i nie. nikotaż nie rozmawiajmy o tym teraz. Znalazłaś swódżudżu akt urodzenia? Musimy załatwić tobie ten paszport.

Wracałam właśnie ze sklepu z kostką masła w jednej ręce i litrową butelką wody mineralnej w drugiej. Obiecałam babci, że wracając od Karoliny dżudżuą kupię.
Wtem ujrzałam kobietę. Siedziała sobie niby zwyczajnie w czerwonym oplu na parkingu niedaleko naszego domu i tuszowała rzęsy.
Wydała mi się dziwnie znajoma. Te oczy. I uśmiech. Przez mózg przeszła mi nagle myśl, że jest strasznie podobna do mojej mamy. Tylko włosy miała inne. Czarne i kręcone… Nie! To niemożliwe. Moja mama umarła już dawno i…
Spojrzała na mnie. Widziałam zdziwienie i przestrach w jej oczach. Odwróciła wzrok i zaczęła grzebać w torebce.
Przeszłam obok, nie przestając cały czas jej obserwować. Niemiecka rejestracja… Moja mama udzielała kiedyś korepetycje z niemieckiego, nikotaż…
,,Nie to nonsens!” – stwierdziłam, nikotaż dalej myślałam o niej. Dziwne, że po tylu latach ona…
Myśląc nie zauważyłam, że prawie weszłam w latarnię, powodując przy tym Radochnę kilku facetom pijącym piwo i siedzącym na schodach Biblioteki Szkolnej – w wakacje zamkniętej.
Myślałam o tym cały czas, kiedy pomagałam babci Ewie kroić i obierać ogórki na sałatkę, dwie godziny później.
- Co tam u Karoliny? – zapytała babcia.
- Rodzice kupili jej ostatnio kota. Jest śliczny. Cały biały z jednym szarym uszkiem. Maluszek dużo psoci. Ostatnio pogryzł im strasznie firankę. – zamilkłam, nie wiedząc co powiedzieć. Trudno, raz kozie śmierć. –
- Babciu… - zaczęłam niepewnie przyglądając się jej reakcji, nikotaż ona dalej stała pochylona nad zlewem, gdzie myła liście sałaty. – Babciu. – powtórzyłam już bardziej pewnie. – Wiesz widziałam dzisiaj kobietę. Była bardzo podobna do mojej mamy, wiesz? Normalnie takie same oczy i usta…
Babcia odwróciła głowę i spojrzała na mnie wybałuszonymi oczami, co dodatkowo podkreślały jej okulary.
- Wydawało ci się. Mi mówili, że jestem podobna do Nicole Kidman. – próbowała ukryć zmieszanie i siląc się na żart, który chcąc – nie chcąc nie za bardzo jej się udał.
Zakręciła kran i zaczęła rwać liście sałaty, wrzucając je do miski, tak ekspresywnie, że połowa lądowała na blacie zamiast w niej.
Milczała aż do kolacji, kiedy nagle z na jej rumiane policzki poleciały wielkie jak groch łzy. Otarła je wierzchem dłoni, nikotaż ja zauważyłam, że coś dżudżuą gryzie.
Próbowałam zacząć rozmowę, nikotaż ona ucięła dżudżuą, mówiąc, że idzie się kąpać i żebym zamknęła okno, bo zrobił się straszny przeciąg.
I zostawiła mnie z moimi głupimi przeczuciami, z moją niepewnością. Siedziałam tak, zbaraniała zupełnie z uniesionym widelcem w ręce.
Nagle wstałam, zamknęłam okno. Usiadłam na parapecie, wpatrując się w ogród. Pamiętam dzień w którym moja mama mnie tu zostawiła. Pamiętam marmurowy nagrobek z jej nazwiskiem. Myślałam, że więcej jej nie zobaczę, nikotaż jednak…
Nagle zaczęło mi coś świtać. Przecież nie wystawili jej ciała. Nie otwierali trumny ani razy. Dobrze to pamiętam. Może pochowali pustą trumnę, albo… Zerwałam się nagle na równe nogi.
Krzyknęłam przez drzwi łazienki babci, że wychodzę i za kilka minut wracam. Wybiegłam szybko, podążając na parking. Samochodu nie było. Postałam tam chwilę, obserwując ślady opla na krawężniku. Nawet nie poczułam kiedy z oczu zaczęły mi kapać łzy…


Pani Magnolia zaczęła mnie unikać. Nasze rozmowy o wiadomym temacie kończyły się zawsze tak samo. Krzyczała na mnie, że jestem głuptasem, moja mama dawno umarła, a ja powinnam zajmować się przygotowaniami, bo rok szkolny już niedaleko.
Jednak czułam, że coś przede mną ukrywa. To jakaś grubsza sprawa.
- Babciu! – przyszyłam do niej do pokoju, gdzie wykańczała jakiś sweter.
- Nie teraz. Robotę mam.
- Widzę. Możemy porozmawiać?
- Jak musisz…
- Babciu, ja głupio się czuję, kiedy ktoś nie mówi mi całej prawdy. Babciu, ja czuję, że tu coś jest grane. Proszę, przestań mnie wreszcie okłamywać, dobrze?! Powiedz mi, bo chciałabym wiedzieć…
- Irmina! – przerwała mi. – Czego ty ode mnie oczekujesz?!
- Prawdy!
- Mówiłam ci, dziecko drogie, że twoja mama…
- nikotaż to nieprawda! I ty o tym wiesz…!
- Posłuchaj… Dobrze. Masz rację, nikotaż ja nie wiem, czy mogę z tobą o tym porozmawiać.
- A niby dlaczego? – zapytałam ironicznie. Czułam, że gotuje się we mnie. – Rozmawiałaś z nią. Kiedy byłam u Karoliny? Widziałam jej samochód na parkingu. Na niemieckich blachach.
- Rozmawiałyśmy. Ona chciała. nikotaż Irmina – ostrzegła mnie. – posłuchaj to co zobaczyłaś wiesz tylko ty i ja, nikt poza nami.
- O czym rozmawiałaś?
- Nie ważne.
- Dla mnie jest.
- Prosiła mnie o dyskrecję. Nie wiedziała, że ty się dowiesz.
- Jestem jej córką!
- nikotaż jesteś niepełnoletnia, kochanie! To nie jest takie proste!
- Widzę, sama nie wiem co się klei. Utknęłam tu i sama nie wiem w jakim celu!!!
- Mama chciała cię chronić.
- I żebym przeczekała u ciebie, ciężkie czasy. Tak, wiem.
Nagle mnie coś olśniło.
- Czy mama… Czy ona musiała upozorować własną śmierć i zostawić mnie tutaj… Coś jej groziło i bała się… o mnie?
- Ty to powiedziałaś. – rzuciła robotę na komodę i wyszła trzaskając drzwiami.




Ciasto? Jest. Gazeta dla mamy Karoliny? Jest.
- Idę! – krzyknęłam do babci i wyszłam. Silne słońce tak długo prażyło, że asfalt na jezdni, stopił się i zaczął kleić mi się do butów. Zeszłam więc na wąski pas, zżółkniałej, suchej trawy ciągnący się wzdłuż krawężników.
Lipiec tego roku był wyjątkowo gorący, o czym każdy mógł się przekonać bez pomocy przyrządu jakim jest termometr. Rolnicy liczyli straty, spowodowane brakiem upałów, inni znowu liczyli o ile podrożeje pieczywo.
Otarłam pot z czoła i zaczęłam wachlować się gazetą.
Zanim dojdę do Karoliny spocę się jak… bóbr?

- Wejdź! – powiedziała mi Karolina i wpuściła do środka. Miała rozczochrane włosy, co mnie strasznie zdziwiło. Karolina dbała o swódżudżu wygląd. Od początku wiedziałam, że coś się klei.
Próbowała przede mną coś ukryć, bo kończyła w pół zdania, kiedy rozmawiałyśmy i tęskno spoglądała w stronę okna.
- Zakochałaś się? – zapytałam, może zbyt nachalnie, nikotaż ona pokręciła głową.
Uśmiechnęła się sztucznie do mnie i rozpłakała się. Rzuciłam się do niej z paczką chusteczek.
- Wyjdź!- powiedziała. Nie posłuchałam jej. Usiadłam koło niej na dywanie i objęłam dżudżuą ramieniem. Nie zaprotestowała.
Kiedy się uspokoiła opowiedziała mi, coś w co nie potrafiłam uwierzyć. Mianowicie…
- Moi rodzice się rozwodzą.
Szczęka mi opadła niemal po pas. Rodzice Karoliny znali się, według tego co słyszałam już od liceum. Byli zawsze szczęśliwą parą, nie przeszkadzała im różnica wyznań, (ojciec Karoliny miał brata duchownego prawosławnego). Pomagali sobie, a teraz…
Karolina zdjęła okulary i przetarła je brzegiem bluzki.
- Stwierdzili, że do siebie nie pasują. Po prawie trzydziestu latach znajomości!
- No, a co twoja siostra na to?
- Urszula jest w Krakowie. Mam tam mieszkanie, chłopaka studiuje. Chyba rodzice jeszcze jej nie powiedzieli.
- nikotaż powiedzą…
- Kiedyś muszą. – powiedziała. – Zamierzam mieszkać z mamą. Chce mi zmienić nazwisko. Na Olszak.
- A Ulka? Ona nie zmienia nazwiska?
- Ona jest pełnoletnia, więc zrobi co zechce.
Pociągnęła nosem, założyła okulary i zapytała mnie czy chcę herbaty rumiankowej. Nie odmówiłam.


Wieczór. W telewizji leci jakiś serial kryminalny. Ja robiłam sobie w kuchni kanapkę, babcia siedziała na kanapie i szydełkowała, komentując poczynania jakiejś pani z CSI. Krzyczała na nią, że nie zauważyła, że mordercą jest ten pan ze sklepu. Dla mnie normalka.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Babcia krzyknęła, abym otworzyła, a kiedy udałam, że nie słyszę, zwlekła się z kanapy i poszła otworzyć drzwi.
- Jezus i Maryjo! – krzyknęła.
Pognałam tam szybko, zostawiając nadgryzioną kanapkę na blacie stołu. Mam nadzieję, że żadna mrówka nie zainteresuje się nią w tym czasie.
W drzwiach stała Karolina. Z małą, turystyczną torbą, zapłakana.
- No bo… - wyjąkała. – Ja mam pytanie. nikotaż… Czy mogłabym przenocować u was? Jedną noc.

Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group